filmem „Playtime” Jacquesa Tatiego (1967).

Osoby, które rozpoczynają przygodę z francuskim twórcą kina często nie wiedzą od którego filmu zacząć. Wybór nie jest duży (wyreżyserował tylko 6 długometrażówek), więc można bezpiecznie włączyć sobie trylogię pana Hulot od początku, od „Wakacji”. Jednakże nic złego się nie stanie gdy przejdziecie od razu do jego opus magnum. „Playtime” zachwyca swym pięknem i pomysłowością, ale nie jest to film dla wszystkich. Ci którzy szukają świetnej komedii i fabuły lepiej niech sobie darują. Czy jest to zatem dzieło tylko dla onanistów kina, dla oczu podnieconych każdą kompozycją kadru, zestawieniem barw i licznymi detalami scenograficznymi? Trochę tak, nie ukrywajmy, ale nie chcę zniechęcać widzów, którzy szukają w kinie czegoś innego. Sprawdźcie sami, niech przemówi film. Dobrze, kawa na ławę, dlaczego kocham „Playtime”? Ujmę to w ten sposób – po pierwszej części mam nieodpartą ochotę WYTYCZAĆ, KREŚLIĆ, PROJEKTOWAĆ xd! To nie film o architekturze, ten film JEST architekturą. Na dodatek, zaczynam się zachowywać jak pan Lacs – co za dystynkcja, elegancja i perfekcjonizm 😉 Po drugiej części filmu tęsknię za wspaniałą, kulturalną imprezą.

4 lata pracy nad filmem, budowa fikcyjnego miasta, filmowanie taśmą 70 mm i komercyjna katastrofa. Warto było? Z perspektywy widza, oczywiście! Rację miał Roger Ebert wychwalając oryginalność i stwierdzając, że Tati powołał do życia nowy gatunek filmowy, który praktycznie wymarł krótko po narodzinach. Ciężko znaleźć naśladowców, chodzi oczywiście o „Playtime” jako całość, bo to, że wielu komików wzorowało się na postaci pana Hulota to akurat niezbyt istotne. Ten film pokochają nie tylko osoby fascynujące się architekturą (późny modernizm), warstwą wizualną (horyzontalizm, kompozycja statyczna), designem (meble) i ergonomią (a właściwie jej brakiem, patrz sceny w biurze). To propozycja także dla entuzjastów sucharskiego dowcipu. I jeśli nie odpowiadają wam te wszystkie żenujące gagi i sytuacje to raczej się nie dogadamy 😉 Długie ujęcia, plan pełny, brak zbliżeń, oglądamy społeczeństwo Paryża (i turystów zza granicy) w zdehumanizowanym otoczeniu budowli, techniki i najnowszych trendów. Jednocześnie nie jest to świat zimny i bez uroku – w każdej obserwowanej osobie możemy odnaleźć sympatyczną, zabawną cząstkę nas wszystkich.

Co do pana Hulot chyba nie należy się nim przejmować (o to chodziło reżyserowi) – nie wiemy właściwie co on do diabła robi przez cały film. Pląta się z kąta w kąt. Dlatego przejdźmy do moich osobistych best of. A więc: gesty Lacsa, portier otwierający niewidzialne drzwi, opierdol od dyrektora na targach, zachowanie kelnerów (Tatiego fascynowała hierarchia i powaga w ich pracy), podgrzewanie ryby, „balet” faceta na ruchomym fotelu, pijany ziomek wędrujący palcem po marmurowej „mapie”, ROZDZIWIE przy zdjęciach Barbary, karuzela samochodów, samochody na parkingu (klip „Almeda” Solange!), „szpital na lotnisku”, neony w bufecie, długi marsz pana Giffarda (perspektywa), facet przechodzący pod talerzem… Nie myślcie, że skończyłem. Pierwsza część filmu w biurach, gdzie zaciera się granica między wnętrzem, a światem na zewnątrz, ta nieobecność ciał w budynkach – odbicia w szkłach, szybki chód. Scena w poczekalni – dźwięki, odkształcenia foteli, minimalizm wnętrza. I wzajemne zależności, gdy Lacs wykonuje ruchy, Hulot zamiera. Scena w apartamentach, chyba najczęściej omawiana, nawet w pismach architektonicznych. A gdy pojawia się „Nini Peau d’Chien” pod koniec imprezy, reżyser podsuwa nam wątki patriotyczne (Napoleon, mapa Paryża). Mnóstwo szczegółów, wyłapywanie ich to właśnie nasz playtime. Ja się bawię znakomicie!

ocena – 9.7

Dodaj komentarz

close-alt close collapse comment ellipsis expand gallery heart lock menu next pinned previous reply search share star